6 maja 2014

Party Hard

4 upojne dni laby minęły bezpowrotnie...



 Zaczęło się średnio bo od pobudki o 4 rano - to nie najlepsza godzina na wstawanie, szczególnie dla celebryty. Potem półtorogodzinna podróż między torbami, plecakami, kocami a rowerem. Około 7 rano opromieniałem już swoim blaskiem Radomsko (lub jak kto woli Ramosk). Ci moi z tym całym majdanem pojechali gdzieś dalej.

 Buzi buzi z babcią, cmok cmok z dziadkiem i już z drinkiem na leżaczku dupkę grzałem.  Potem śniadanie, pierwsze, drugie i trzecie i niezliczona ilość puszeczek dla Stefcika w kuchni. Cały dzień latałem, wąchałem, obsikiwałem, śliniłem, słowem - zaznaczałem swoją obecność. Wieczorem grill, wędzarnia koło altanki. No po prostu same rarytasy dla chłopaka z miasta. Jak tylko nadchodzili jacyś reprezentanci rasy ludzkiej wciągałem brzuch pod same rzebra. Polecam Wam ten trik. Gwarantuje on nieustanne dokarmianie smakołykami.



Już pierwszego wieczoru ledwo toczyłem się po schodach do swojego legowiska. No ale przecież nie po to brałem urlop żeby wywczas w domu przesiedzieć co nie? Koło 22 zadzwonili chłopaki, że w "Belfaście" jest bibka no to przeczesałem ogon i tyle mnie na chacie widzieli. Wchodzę do baru, zamawiają mi drinka i to by było na tyle. Potem długo długo nic i budzę się na schodach pod chałupą. Kolejne 3 dni już byłem potulny. Kac cisnął łeb do ziemi i tylko się modliłem, żeby jakieś kompromitujące fakty nie wyciekły z tego nie-pamiętnego wieczoru. Pech chciał, że stało się wręcz odwrotnie. Niektórych fotek nie powstydziłby się sam Terry Richardson. Nie chce się uprawiedliwiać ale podejrzewam, że padłem ofiarą pigułki gwałtu a legendarny "Belfast" zmienił nazwę na "Cocomo" tylko przeoczyłem zmianę szyldu i stąd ta lipa...










Stefcikowi będzie miło, jeśli skomentujesz nie skrytykujesz.