10 listopada 2015

Jestem



Minęły już 3 miesiące odkąd nie ma mnie z Wami. To znaczy tak jakby mnie nie ma,  bo tak na prawdę to jestem. Jestem w śladzie na lustrze w przedpokoju (swoją drogą gratuluję flejtuchą, że od tylu tygodni nie umyli tego miejsca). Jak się dobrze przyjrzeć pod światło to widać mnie tam bardzo wyraźnie. Jestem na swoim ulubionym miejscu czyli kanapie, w postaci wszechobecnej sierści. Jestem w kłaczku pod łóżkiem, znalezionym przy okazji ostaniego odkurzania. Jestem w szafie, gdzie zimuje moja miska i przerzuty kong. Jestem w koszu na pranie, gdzie pod stertą brudnych gaci zawieruszył się mój dizajnerski, dziergany szalik od babci.
Jestem na zdjęciu w korytarzu. Pamietam, jak na poczatku naszej znajomości - a było to w roku 2012 - K. zabrał nas z okazji urodzin M. na "najbliższą plażę od Łodzi" i tak oto wylądowaliśmy w Sopocie. Mimo, że był to dopiero maj , szalelismy z M. w Bałtyku a K. szalał po plazy z aparatem, czego wynikiem sesja malownicza jest. Zdjęcie najwspanialsze, pod roboczym tytułem "Bestia i pies", zostało nalezycie oprawione i zawisło na ścianie, w gfalerii zdjęć rodzinnych. Pieknie na nim wyglądamy - ona jeszcze szczupła, ja jeszcze młody - to se nevrati...
Jestem w folderze "Stefi" na kompie M. i w zakładce "Portrety rodzinne" - to taki nasz zwyczaj - portretowaliśmy się co kilka miesiecy w tym samym miejscu, ku pamięci. Ostatnie zdjecie już beze mnie.
Nieustajaco jestem tez na FB, gdzie - nie wiadomo skąd - lajków wciąż przybywa- widać sława moja ciągnie się aż z zaświatów. Jestem w tych wszystkich łzach, które czasami płyną M. na myśl o wspólnie spędzonych chwilach i tych porażkowych tygodniach ostatnich.
Bywam też w rozmowach, choć tych jest jeszcze niewiele, jeszcze za wczesnie, jeszcze nie potrafią przejśc nad tematem spokojnie. Także no, jestem i będę i jeszcze o mnie usłyszycie !


PS: Jestem tez w najnowszym wpisie Psa z Warszawy - dzięki kochani za pamięć.



2 sierpnia 2015

Inny punkt widzenia

Cześć i czołem. Ale śmiesznie wyglądacie z góry, takie małe łebki, stado mrówek. Dawno się z Wami nie kontaktowałem bo było ze mną gorzej i coraz gorzej. Moje dopalacze chyba leżały w tym samym magazynie co Mocarz bo nieźle po nich odleciałem i nie mogłem się już z tego podźwignąć. Pierwsze 3 dni po chemii były spoko, trochę bolało ale bez przesady, na spacerach fikałem koziołki po staremu. Czwartego dnia jakby piorun we mnie strzelił i - wstyd przyznać - straciłem nad sobą kontrolę. Lało się ze mnie jak z rynny, górą i dołem. M. zawezwała K. i pojechaliśmy do doktorka. Ledwo doczłapałem a potem zasrałem mu jeszcze posadzkę. Na szczęście nie przejął się tym bardzo i zaserwował mi 2 zastrzyki. Od tego czasu to już była istna ruletka. Jak nie urok to sraczka, jak nie ból to ospałość. Po woli zacząłem zamieniać się we wrak Stefcika.  

Kiedy sytuacja nieco się unormowała pojechałem do sanatorium. Na wsi opiekowała się mną babcia. Opiekowała się najlepiej w świecie. Karmiła rosołkiem ze strzykawki, podtykała smakołyki pod nos, parzyła własnoręcznie zrywane ziółka. Podawała tablety a ja leżałem na zielonej trawce celem regeneracji. Raz wpadły do niej koleżanki i tak się ucieszyłem, że przyszli goście, że z tej radości nawet jedną trochę obsrałem. Babeczka się zdziwiła ale potem spojrzałem jej głęboko w oczy i ten wzrok ją rozczulił i dalej wieczór przebiegał już bez incydentów (przynajmniej z mojej strony). Od tego czasu chadzałem już w pielusze. Tak sobie z nią urzędowałem cały tydzień. Jak wychodziła z domu to podsypiałem, jak wracała nie dawałem jej odpocząć. Kurcze, trochę mi głupio było bo z rosłego mężczyzny zamieniłem się w niepełnosprawnego pokraka, nad którym wszyscy skakali. W miniony piątek był dzień niespodzianek. Najpierw z zagranicznych wojaży wrócił dziadek. Ucieszyłem się ale ledwo mogłem mu to okazać. Po kilku godzinach dołączył do nas K. Spędziliśmy rodzinny wieczór a gdy cały dom poszedł spać K. wziął mnie na męską rozmowę. Pogadaliśmy sobie od serca, powspominaliśmy dawne czasu i ustaliliśmy plan działania. Potem trochę mi się oko przymknęło ale wiedziałem, że K. czuwa przy mnie cały czas. Rano pojechaliśmy na krótką przejażdżkę po okolicy, uścisnęliśmy się po raz ostatni i spocząłem na tyłach ogrodu koło Mańka - mojego poprzednika. Zawinąłem się w ciągu miesiąca od operacji żeby im kłopotu dłużej nie robić. A teraz patrzę na was z góry i muszę Wam powiedzieć, że jest mi tu całkiem wygodnie, szczególnie bez tej pieluchy na dupce. I wiedzcie, że jeśli niedługo w Waszej okolicy pojawi się jakaś tęcza to ja mam teraz na nią duuużo lepszy widok.



16 lipca 2015

toksyczne związki - czyli testuję dopalacze


Tym razem będzie na poważnie bo i sprawa nie jest błaha. Wiem, że przyzwyczailiście się do mojego poczucia humoru ale wydarzenia ostatnich dni nie napawają optymizmem. Nie ma się co oszukiwać, jest źle. Wyniki badań potwierdziły, że przyatakował mnie rak o niezbyt wdzięcznej nazwie kostniakomięsak (med. osteosarcoma). Jest to nowotwór złośliwy kości. Statystyki pokazują, ze występuje zazwyczaj u samców ras dużych -  czyli takich gagatków jak ja. Może pojawić się na różnych etapach życia ale najczęściej ok. 3 lub 8 roku zycia. Przyczaja się przeważnie na kończynach i powoduje kulawiznę. Tak jest i w moim przypadku, od kulawej łapki się wszystko zaczęło, to był pierwszy widoczny objaw zmian w kościach. Zmian, które ulokowały się pod mięśniem i, jako , że jestem pakerem, długo spod mięśnia wybić się nie mogły. Mam wyjątkowego pecha ponieważ u mnie umiejscowił się wysoko, prawie przy miednicy co uniemożliwa amputację łapy - peszek! Teoretycznie można by mi wyciąć łapkę z jej kawałkiem ale oznaczałoby to problemy z utrzymaniem organów wewnętrznych na swoim miejscu - bez stelaża w postaci miednicy wątróbka albo nerki mogłyby nie czuć się za dobrze.


Jakie są opcje w przypadku takiego schorzenia? Otóż jest ich kilka, co jedna to droższa albo bardziej dla mnie upierdliwa.

1. Radioterapia - nie wykonywana w Polsce. Na naświetlania trzeba by jechać do Słowenii lub Austrii. Koszt to ok. 12 tys. i dłuuugi urlop w pracy.

2. Amputacja + chemia - daje niezłe wyniki ale w moim przypadku praktycznie niemożliwa. Przedłuża życie o ok. rok. Należy przy tym pamiętać, że każde naruszenie zainfekowanego mięśnia / kości pobudza raka, który nieleczony, odrasta dwa razy szybciej.

3. Sama chemia - która ma za zadanie zahamować rozwój nowych komórek rakowych. Można ją ogarnąć na dwa sposoby - podawać w domu w rękawiczkach  mega chemiczne piguły przez 5 dni w kilku seriach albo raz na 3 tygodnie podłaczać się do rury, która pompuje w chore ciałko chemię w płynie. Zabieg trwa ok. 2 godziny i trzeba go wykonywać w gabinecie weterynaryjnym przy znieczuleniu i najlepiej na stojąco. Już po drugiej dawce można wstępnie stwierdzić, czy terapia działa czy jednak niekoniecznie. przy dobrych wiatrach przedłuża życie o kilka miesięcy.
Taka terapię można przeprowadzić w Warszawie i Wrocławiu (termin oczekiwania na pierwszą wizytę to, w zależności od miejsca, od 1 do 3 tygodni) oraz innych mniejszych i nielicznych ośrodkach. Na przykład w naszym mieście Łodzi nikt się tym nie zajmuje. Koszt jednej sesji może byc bardzo różny w zależności od użytych preparatów, miasta, lekarza (ok. 150-500 zł + leki, prześwietlenia itp.).

4. Nie robić nic i dać piesiowi żyć tyle ile mu będzie dane. Niestety rak powoduje ból, który się nasila wraz z jego rozwojem. Mozna go uśmierzać lekami, do czasu...


Kostniakomięsak powoduje przerzuty do jednego organu - są to płuca. Przed każdą kolejną sesją chemii wykonywane są zatem kontrolne prześwietlenia. Na szczęście ja mam płuca sportowca, lata biegania przy, za, przed i ponad rowerami się opłaciły.

K. zrobił riszercz w internetach i poumawiał nas na wizyty w różnych miastach co by mieć najszerszy ogląd sprawy. Ja w tym czasie wylegiwałem się na kocykach, powłóczyłem nóżką i czekałem na rozwój wypadków. Po zastrzykach mniej bolało i na spacerach ciekałem jak dziki bawół. Ostateczni, po licznych konsultacjach i burzliwej naradzie rodzinnej, zdecydowaliśmy się na chemie w Zgierzu. Taki test dla Was zrobię - zamiast karmy przetestuję dopalacze.

Wczoraj miałem pierwszą sesję. Najpierw RTG. Następnie umieścili nas w pokoju rehabilitacyjnym i podłączyli do kroplówki z mieszanką specjalnie dla mnie przygotowaną, normalnie poczułem się wyróżniony. Półtorej godziny pompowania i wróciliśmy do domu. Spałem do wieczora z małą przerwą na siku i parówkę (przecież wiem, że były w niej tabletki, helo! ). Potem też spałem, aż do rana. Kuleję, trochę stękam ale się nie poddaję bo żal mi po prostu na K. patrzeć jak się martwi. Zaciskam więc zęby i próbuję się do niego uśmiechnąć ogonem. Kolejna sesja na początku sierpnia. Do tego czasu tylko tabletki na bolące kości i staramy się nie traktować mnie jak inwalidę.

Kochani fani - badajcie swoje psy ! Róbcie im badania przesiewowe, róbcie regularnie RTG. Nie lekceważcie żadnych objawów. Lepiej mieć opinię przewrażliwionego właściciela niż chorego zwierzaka. Życzę wam wszystkim jak najlepiej ale, jeśli komuś przydarzyłoby się to co mnie, to M. i K. służą pomocą. Jesteśmy obecnie całkiem dobrze wyedukowaną rodzinką jeśli chodzi o ten temat.







13 lipca 2015

Niezbędnik rekonwalescenta


W związku z moją chorobą nasze życie uległo ostatnio zmianom. Rytm dnia wyznaczają kolejne wizyty u weterynarzy i zabiegi pielęgnacyjne. Dzień myli mi się czasami z nocą i po zmroku nie mogę spać. Chodzę i jojczę bo boli. K. przez to też nie śpi a kiedy ja odsypiam w dzień, on chodzi jak cień. Od kilku dni sierść mi odrasta więc swędzi niemiłosiernie. Podrapać się nie mogę bo nie dosięgam, polizać też nie bo od razu jest alert, że nie można rany ślinić. Zgłupieć można. Zostać sam w domu nie mogę, co najmniej jedno przy mnie musi czuwać. M. dzwoni kontrolnie z pracy zatroskana moim losem a K. siedzi w internetach i co chwilę ma inną hipotezę - może to nie rak, może dysplazja, a może dysk. Kartę z historią choroby i zdjęcie rtg oglądał już tyle razy, że prawie starł się tusz. Od wczoraj boli bardziej więc i mocniej jojczę. Najgorsze w tym wszystkim jest czekanie na wyniki badania histopatologicznego. Póki nie znamy ostatecznej diagnozy jestem szprycowany lekami "na przetrzymanie" i czekamy...


Mój niezbędnik rekonwalescenta składa się z następujących gadżetów:

- zestawu mięciutkich koców - szczególnie przydatne w pierwszych dniach po operacji
- antybiotyku czyli  wyjątkowo gorzkich pigułek, których przyjmowania odmówiłem
- paróweczek hrabiego Barry Kenta, które stały się narzędziem podstępu, w których ukryły się ww. piguły. Początkowo się nie zorientowałem i łapczywie zjadałem kolejne parówy ale dnia czwartego odkryłem  oszustwo i zacząłem skutecznie utrudniać im podstęp
- maści w ilości dwóch - jedna na dzień, druga na noc. Obruszyłem się po przeczytaniu etykiety ! Czy ja jestem bydłem ? Jak tak można traktować chore zwierze ? Odpuściłem jednak oburzenie bo okazało się, że maść na krowie cycki daje mi ulgę w permanentnej gorączce rany.
- strzykawki z żółta mazią - nawet nie chcę wiedzieć co w niej jest.


- miękkiej karmy - z powodu migren pooperacyjnych nie jestem w stanie gryźć twardych groszków. Tu z pomocą przyszła ponownie Dolina Noteci- firma, wzruszona moim losem, przesłała pakę pełną karmy i podgryzków. K. mówi, że wykorzystuję swój stan i się kulinarnie rozpuściłem przez to wszystko.
- przez kilka dni po zabiegu każda próba schylenia się do miski kończyła się upadkiem dlatego K. wylansował mi bajeranckie podstawki co bym miał bliżej do pokarmu.

Jeśli miałbym jakikolwiek wpływ na zawartość niezbędnika dorzuciłbym jeszcze do niego nutelle,
Niestety jestem póki co zbyt słaby aby walczyć o swoje prawa. Do parku wlekę się noga za nogą albo wręcz z jedną nogą w górze. Na szczęście co chwila nas ktoś zaczepia i pyta o mój goły zadek, dzięki czemu mam trochę czasu żeby odsapnąć. Zauważyłem pewną prawidłowość - wcześniej zaczepiali nas głównie właściciele bokserów, teraz na pogaduszki decydują się posiadacze innych chorych sierotek. Ludzie mają wielką potrzebę dzielenia się z nami swoimi doświadczeniami. Na szczęście wszystkie historie, które dotąd wysłuchaliśmy, zakończyły się pozytywnie co tchnęło w nas trochę optymizmu.




3 lipca 2015

Ostry dyżur



Sobota, 20 czerwca
godz. 9:00 - od kilku dni kuleję wiec wymykamy się z K. z domu kiedy M. jeszcze śpi i jedziemy do mojego ulubionego doktorka do Zgierza. W oczekiwaniu na wizytę zaprzyjaźniam się z buldożkiem. Nasza znajomość trwa jednak tylko do chwili gdy bezwstydnik próbuje mnie zgwałcić. Zrywam te znajomość i oddaje kuloski w ręce pana doktora. Diagnoza - zanik mięśnia, zwyrodnienie stawu. Dostaje zestaw piguł i wracamy do domu w nadziei, że przestane po nich kuleć.

Wtorek, 23 czerwca
godz. 8:00 - budzę się z guzem wielkości pięści na tylnej łapie.
Lecimy  z K. na sygnale do weta w Łodzi. Dostaję kolejne tabletki i zastrzyk przeciwzapalny i umawiamy się na środę do ortopedy i chirurga.
godz. 19:00 - próbuje nie połknąć tabletek przeciwbólowych. Próbuje przez ok. kwadrans aż w końcu ustępuję i łykam. Zjadam kolację. . Mętne oczka, smętny krok, piksy zaczynają działać. Odpadam, śpię do 5 nad ranem snem niezmąconym

Środa, 24 czerwca
godz. 10:00 - spacer do parku na zmęczenie psa przed kolejnym badaniem. Jako, że jestem na czczo męczę się dość szybko. Próbuję biegać ale średnio mi to wychodzi.
godz. 14:00 - wkraczamy w komplecie do kliniki. Ortopeda, chirurg, macanko ( nie powiem, przyjemne). Tym razem bierze się za mnie pani doktor - fajna babka, puszczam do niej oczko. Zastrzyk w dupkę. Kima. Jak przez mgłę czuje jak rzucają mnie na nosze i układają w kilku bardzo dziwnych pozach. K. dostał ołowiany garnitur i zaczyna się sesja RTG. Takich zdjęć jeszcze nie miałem.

godz. 16:00 - budzę się. Lampy biją po oczach. W ustach kapeć, nóżki jakieś takie cienkie ale podźwignąłem się. Próbuję jeszcze pożegnać się z uroczą lekarką ale ledwo stoję. Ładujemy się z K. do auta i wracamy na hacjendę. Dobra wiadomość jest taka, że to nie guz na kości. Zła jest taka, że w związku z powyższym nie wiadomo co mnie w zasadzie przyatakowało i nie dowiemy się póki mnie nie potną. Moi słudzy nacierają mi kulosa olejkiem kamforowym, przykrywają kocykiem i juz wiem, ze będą w koło mnie skakać zatroskani przez najbliższych kilka dni i cieszy mnie to i zasyyyyypiam, hrrr....

Piątek, 26 czerwca
godz. 11:00 - jadę do sanatorium, czyli na wieś. Ach, jak tam o mnie dbają! Nie zdżrzyli mnie jeszcze porządnie pokroić w klinice a już mam wyjazd rekonwalescyjny. Trzy dni hasam po zielonej trawce, micha regularnie uzupełniana, regeneracja na full. Babcia tuczy mnie cielęcinką i rosołkiem na kurzych udkach. Wieczorami masaż guza rozgrzanym termoforem. W niedzielę pod wieczór jestem już w Ldz. Kolejne trzy dni pełzam z łapą w górze i układam się tylko na prawej stronie (guz umiejscowił się na drugiej kończynie)

Poniedziałek i wtorek, 29-30 czerwca
godz. 9:00 - podwozimy M. do zakładu pracy i za chwile już jesteśmy w klinice i przyjmuje kolejne zastrzyków po których śpię do powrotu M. z pracy.

Środa, 1 lipca
godz. 12:00 - odpływam po zastrzyku. Jeszcze przez chwilę widzę zatroskanego K. Chłopak z wypiekami na twarzy zaciska kciuki. Pielęgniarz wyciąga mi ozór co bym się nie udławił. Pani chirurg się nade mną pochyla...hrrr...
W tak zwanym międzyczasie niejaka Gapa, wkleja pod moim zdjęciem na FB ten oto  wierszyk dla otuchy:

O większego trudno zucha,
Jak był Stefek Boxerucha,
- Ja niczego sie nie boję !
Operacja ? ...ja dostoję!
Lekarz?...Ja ich całą zgraję
Pozabijam i pokraje !
Goły zadek ? Wolne żarty !
To jest kostium na psie party!
Nerka? ...Tez mi ! - bo mam dwie!
Mozna wyciąć, wali mnie !
Nie chcę jednak jednej rzeczy:
Niech mi tylko nikt nie beczy !
A tym bardziej bez uśmiechów
Zwłaszcza, po podaniu leków,
Kiedy w narkozowym stanie,
Się posikam na posłanie.

godz. 16:30 - budzę się. Nie czuję kończyny tylnej. Ze strachem zerkam za siebie - uff, jest. Odliczam kolejno nóżki i paluszki. Przeglądam się w aluminiowym stole - wszytko na swoim miejscu. Poprawiam fryzurę. Przenoszą mnie do sali pooperacyjnej gdzie układają w klatce, przykrywają kocami a ja ponownie odpadam. Jak przez mgłę słyszę K., czuje dłoń M. na karku ale nie jestem w stanie skumać o czym rozmawiają gdyż brzmi to mniej więcej tak "Pieeees bobrze zniósł opcje ale rokokowania som, bla bla bla...".

Wiem, że wracają po mnie jeszcze 2 razy. Widzę i słyszę już lepiej ale ustać nie ustoję. Nadal mam mroczki przed oczami, widzę króliki skaczące po łącze i  znowu kima (chyba przez przypadek zarazili mnie narkolepsją ).Przed północą słyszę ich znowu i dochodzę do wniosku, ze p*****lę, dość mam tego i wstaję. Wstaję i idę, świecę ogolonym zadem przed całym personelem. Popsikali mi szramę srebrnym sprayem . Srebrnym ! Nie mieli pomarańczowego ? M. mówi, ze wyglądam jak statysta z Mad Maxa. No powiedzmy... Przechodzę przez recepcję. K. podjechał karetą pod samo wejście. Mimo, że ledwo człapię nie mogę się powstrzymać żeby nie dać buziaka pani doktor na odchodne. Jeszcze jeden krok i wtaczam się do bagażnika. M. mnie asekuruje a K. jedzie jakby jajko wiózł. Zewsząd na nas trąbią a ja wysuwam środkowy pazur i pozdrawiam ich charakterystycznym gestem. Mijamy światła miasta i wjeżdżamy do garażu. Wychodzę przed klatkę i próbuje kontrolnie siknąć. Wracamy do mieszkania - wydłużyli korytarz ? Dojście do windy trwa całą wieczność. W domu czeka na mnie spimpowane posłanie wyjątkowej miękkości. Siadam. Wstaję. Siadam. Robię trzy kroki. Nie wiem co robię. Piję łyka wody i zasypiam. Widziałej już takie akcje parę razy w wykonaniu ludzikim i to sie nazywało "powrót z melanżu"-kto normalny chciałby sobie to fundować co weekend ? Nie rozumiem ich.

Pierwsza noc minęła jako tako. Trochę się pokręciłem ale raczej spałem. Rano pięciosekundowe siku i znowu na kocyki. Potem trochę obczaiłem fejsa ale znowu zmorzył mnie sen. Generalnie nic ciekawego, czuje się jak szmata i tyle. Najbliższe dni upłyną nam pod znakiem powrotu do zdrowia.
Za 10 dni dowiemy się co mnie zżerało. Wysłaliśmy guziola na wczasy na Mazury i do NRD. Opcje są ponoć dwie - zła i gorsza. Ale nie chcemy krakać więc na tym koniec relacji na dziś. Mam tylko nadzieję, że profil bloga nie zmieni się z "boski bloger, dziwki, koks i high life" na "życie z (pok)rakiem".

A tak przy okazji, ogromnie dziękuję Wam za wszelkie oznaki troski i liczne słowa wsparcia. Poczucie, że tak wiele osób martwi się moim losem łechce wielce moją próżność.







24 czerwca 2015

dieta cud


W naszym domu, w kwestii kulinariów, podział jest dość jasny - M. jest wiecznie na jakiejś diecie ( a nawet trzech, bo jedną się zazwyczaj nie najada), a K. i ja wpitalamy wszystko jak leci. 
M. nie je wielu rzeczy bo jej szkodzą a te, które konsumuje bywają dość obrzydliwe - ani słodkie, ani słone, ot pasza dla koni. Jej diety zazwyczaj kończą się w okolicach weekendu, kiedy to rzuca się wygłodniała na ciasto, chipsy i golonkę zapijane piwem.  K. stosuje tę weekendową dietę przez cały tydzień. Korzystam na tym i ja, no bo to nie ma bata, żeby z talerza coś nie spadło wprost do ślicznego ryjka zalepionego śliną. Podziwiam tych, którzy na co dzień spożywają domową cielęcinkę z czarnuszką, ale nie zazdroszczę, Nutella jest równie dobra jeśli nie lepsza.

Moja dietę można w skrócie podzielić na :
- dietę domową
- dietę wyjazdową
- dietę weterynaryjną

Dieta domowa polega na misce pełnej groszków i czegoś miększego raz dziennie, oraz dojadaniu w tak zwanym międzyczasie wszystkiego co się nawinie. Czasami próbują mnie oszukać i sprawdzają moją czujność podtykając mi jakieś obrzydlistwa w stylu banan czy marchewka ale rzadko daje im się mnie nabrać.

Dieta wyjazdowa oznacza miskę u babci pełną serdelków, smalczyku, makaronu. Kobieta wykarmiła przez ostatnich 30 lat 3 facetów i wie, że prawdziwy mężczyzna nie je przecieru z warzyw tylko prawdziwą, krwistą kaszankę.

Dieta weterynaryjna jest wtedy kiedy idę do doktorka (ostatnio coraz częściej) i dostaję niezliczoną ilość groszków i podgryzków bo w mojej lecznicy jestem prawdziwym cudem natury ("On przeżył parwowirozę !") i mam wielu fanów w kitlach, którym wprost jem z ręki. No chyba, że ręka podaje piguły - te wyczuwam na kilometr i grzecznie dziękuję, ale nie.

W wyniku nastania mody na zdrowe żywienie, w naszym domu co rusz pojawiają się jakieś nowości - kasza jaglana (fuj!), granulki błonnikowe ( fuuuuuj!), daktyle (nawet, nawet), tofu (bleee). 
Całe szczęście mnie ten trend omijał. Do zeszłego tygodnia, kiedy to kurier przyniósł paczkę zaadresowana na mnie. W paczce były puszki a w puszkach karma. Wreszcie nie jakieś suche siano tylko normalna, pachnąca karma. Ślinka pociekła i to nie raz. M. się uparła, że zanim spróbuje zawartości musi być sesja. Ekstra, kolejne foty, no dobra, niech jej będzie. Odbębniłem swoje próbując już w trakcie strzelania fotek nadgryźć albo chociaż polizać puszki. Niestety aluminium okazało się zupełnie bezsmakowe.

Od tygodnia żywię się zatem na przemian kurczakiem, indykiem i dziczyzną z ryżem w sosie. Najbardziej jednak do gustu przypadła mi karma z linii "Premium" - sie wie, gust to podstawa !
Muszę przyznać, że nad Doliną Noteci robią całkiem wytrawne żarło. Na jego korzyść przemawiają :


- skład - 65% mięsa + warzywa + brązowy ryż + olej lniany + ziółka

- zapach (mniam !)

- konsystencja (gęsta, zbita papka)

- opakowanie - ja się nie znam ale K. mówi, ze ma dość puszek, w których zawleczka odpada w połowie otwierania a z tych puszek nic nie odpadło.




Z gustami się nie dyskutuje a każdy żołądek jest inny ale ja - Panicz Stefan - chwalę sobie tę karmę, którą dostaliśmy od sklepu Zwierzakowo.pl,  za co serdecznie dziękujemy.






16 czerwca 2015

maxi prezent - testujemy nową smycz




Też tak macie, że jak coś się psuje to w zasadzie wszystko na raz ? Nam ostatnio padł odkurzacz, zaraz po tym zapchała się pralka i jeszcze M. rozkleiły się klapki - istny armagedon. Mnie zaginęły wszystkie piłeczki, popruła się smycz i odpadł szósty pazur. Jak żyć w takich warunkach ? Jedynym plusem psujących się rzeczy jest to, że można iść na zakupy. Albo lepiej - można rozsiewać wieści w koło i trzymać kciuki, że ktoś życzliwy podsłucha i zaświta w jego głowie myśl, co by wesprzeć skromną polską rodzinę podarunkiem. Ta druga opcja zdarza się niestety o wiele rzadziej. Najlepiej jest wtedy, gdy rzeczy psują się lub giną w okolicach jakiś większych świąt, np. bożego narodzenia albo urodzin. Wtedy w zasadzie można być pewnym, że bliscy skojarzą fakty i kupią nam nową pralkę / lodówkę / wannę z tej właśnie okazji.
Niestety w przypadku naszej trójki sytuacja jest obecnie wyjątkowo ciężka ponieważ nasze święta kumulują się w okolicach początku i końca roku a pomiędzy jest wielka pustka i, nie ma co liczyć za bardzo na prezenty. Ja jednak mam to szczęście, że jestem śliczniusi, podziwiany a ludzie są wyczuleni na moje potrzeby. Dzięki temu dostaję prezenty bez okazji, na tak zwaną "gębę".

Pech chciał, że armagedon dotknął i mnie gdy ostatnia zabawka wypadła przez balkon i została pochłonięta przez kosiarkę do trawy ( #RIP) a smycz z El Perro, która miała przeżyć tsunami rozpadła się w szwach. Czyli zero zabawy w domu i zero spacerków ? Z pomocą przyszło Maxi Zoo, przesyłając nam paczkę, zawierającą m.in. nową smycz i maczugę. Jestem uratowany! pomyślałem i od razu zabrałem się za rozbrajanie zabawki. Taka maczuga to doskonałe rozwiązanie dla psów takich jak ja czyli mających mocny uścisk i zamiłowanie do niszczenia. Wykonana jest z twardej gumy i posiada wypustki umilające gryzienie. Myślę, że przeżyje dość długo mimo częstego użytkowania. M. mówi, że dzięki takim gadżetom jestem jak kot - bawię się sam i nie zawracam głowy.
Smycz natomiast jest z AniOne, firmy dostępnej tylko w Maxi Zoo. Została dobrana pod kolor maczugi. Jest mocna, podwójnie przeszyta, nylonowa i ma stalową obręcz umożliwiającą przepinanie. Do tej pory zaopatrywaliśmy mnie w specjalistycznych sklepach albo u drobnych wytwórców, w przeważnie spersonalizowane wersje smyczy i obroży. Jednak muszę przyznać, że ta "korporacyjna" smycz jest dużo lepiej wykonana od wszystkiego co miałem dotychczas. Idealna do nowych szelek. Także moi mili - kończę post i spadam na spacer...




1 czerwca 2015

~


Moja przygoda z różnymi rodzajami "uprzęży" rozpoczęła się od, owianej jakże złą sławą kolczatki. Wiem, wiem, pewnie teraz zgrzytacie zębami ale zanim zadzwonicie po patrol dla zwierząt doczytajcie do końca. Kolczatka została rytualnie spalona po pierwszej wizycie pani trenerki, która od wejścia zrugała K. i znacząco westchnęła na jej widok. Dla pocieszenie powiem wam, że kolczatka nie poraniła mojej szyi, nie przedziurawiła tchawicy ani nie wżynała w krtań. Z jakiegoś, bliżej mi nie znanego powodu, K. myślał, że kolce powstrzymają mnie od ciągnięcia na spacerach. Efekt był jak się domyślacie żaden. Druga w kolejności była obroża. Węższa, szersza, w pszczółki i azteckie wzory. Po jakimś czasie do obroży dołączyła uzda. Brr, na samą myśl się wzdrygam. Więcej na jej temat znajdziecie TU.

Jako, że jestem mimowolnym królikiem doświadczalnym dla ludzkich fantazji a M. przyzwyczaiła mnie do noszenia na karku takich tekstylnych dziwactw, o których nie śniło się nawet filozofom, nadeszła pora na kolejny wynalazek  -szelki. Tu zaskoczenie - pomysł wypłynął od K., który nieśmiało raczył wyartukułować swój pomysł któregoś pięknego wieczoru. M. jako fanka shoppingu w dowolnej dziedzinie podchwyciła i zaczął się risercz sieci w poszukiwaniu kolejnego gadżetu, który miał odciążyć ramiona nadwyrężone moim ciągnięciem. W ramach rozeznania rynku zasięgnęliśmy języka u samej Zosi z Psa w Warszawie. M. wypatrzyła, że jej pasierbica bokserka Milla chadza w szelkach i kiedy okazało się, że nie są pozłacane i nie kosztują tryliona złotych zapadła decyzja. Następnie nadszedł wyczekiwany dzień dostawy. Czekaliśmy aż M. wróci z pracy i otworzyliśmy wreszcie paczkę. Cóż mogę powiedzieć - opakowanie zajebiste, przepyszny karton z bielonej tektury rwał się bez oporów a jego resztki fruwały po całym mieszkaniu. Zawartość już gorsza no ale co ja mogę. Wcisnęli mi łeb, zapakowali kuloska, podpięli smycz. Staliśmy tak chwilę patrząc na siebie i każdy miał to samo wrażenie - coś jest nie tak. Powtórzyliśmy powyższe czynności raz jeszcze drugi i trzeci i voila ! Udało się oblec mnie w szelki. Szczerze mówiąc, przyzwyczajony co tygodniowymi przebieranakmi mam z grubsza gdzieś w czym wychodzę na dwór. Poszliśmy na pierwszy spacer i normalnie mnie trzepnęło. Każde moje pociągnięcie sprawiało, że musiałem obrócić pół korpusu ze zdziwienia o co kaman. Obracając się widziałem zadowolone ryje i błysk  w ich oczach w stylu "Udało się, to działa!". No działa. Działa na tyle, że nie chce mi się już tak bardzo przeć do przodu bo mnie te szelki wkurzają.

Wszyscy poza mną zadowoleni są z nowego zakupu choć K. nadal uważa, że w szelkach wyglądam jak debil. Ale co on tam może wiedzieć. Na koniec muszę wam jeszcze wytłumaczyć skąd tytuł tego posta - otóż moje szelki nazywają się Trixie Flash stąd mój nowy przydomek Flash Gordon (obczajcie filmik ponizej !). Flash no bo świecą i to na trzy różne sposoby - światłem ciągłym, migającym i ekstremalnie migającym aż do wypalenia oczu. Oczywiście nie cały czas, tylko jak się naciśnie sprytnie ukryty guziczek. Niestety ja doń nie dosięgam więc nie jestem w stanie sam zamienić się w żywą latarnie. Ciekaw teraz jestem co oni jeszcze wymyślą żeby mnie uszczęśliwić.


PLUSY:                                                                                  
- mniej ciągnę                                                                          
- nie przeszkadzają mi
- świecą czyli łatwiej mnie dostrzec
- nie są porażająco drogie - jak na początek akuratne

MINUS:
- zdecydowanie gorzej prezentuje się na zdjęciach gdyż zasłaniają moją klatę a tworzą mało fotogeniczną plątaninę pasków (szelki + smycz)

Na koniec mam dla was prawdziwy rarytas wart Oskara co najmniej. Film dokumentalny, prosto z ręki K. i po edycji M., no właściwie to prawie dogma i Bergman w jednym. Jedno zastrzeżenie - oglądać KONIECZNIE Z DŹWIĘKIEM NA FULL bo bez dźwięku to przyśniecie pewniakiem. Nasz pierwszy film własnoręcznie podrasowany więc się jaramy :D






14 maja 2015

Ograniczony czy ograniczający ?

Wszyscy rozpisują się nad zaletami posiadania psa. No bo fajnie jest mieć włochatego przyjaciela, który cieszy się na twój widok za każdym razem kiedy wchodzisz do domu. Miło gdy wyciągnie na spacer, gdy nauczy się nowej sztuczki albo dyszy rano nad twarzą sygnalizując rozpoczęcie nowego dnia.

A czy są jakieś wady tego stanu? Otóż podobno są. Ale o tym się raczej nie mówi, bo o takie mniej fajne jest i źle na zdjęciach wychodzi. W sumie to jest ich nawet niemało. Po pierwsze gdy pies bywa ograniczony. Na przykład umysłowo jak ja i nie ogarnia wszystkiego czego się od niego wymaga. Albo gdy ogranicza go choroba bo wtedy to ograniczenie przechodzi też na człowieka. Czasami pies nie zejdzie sam po schodach bo już stawy nie te. Czasami nie zjedzie nawet windą bo się boi i trzeba go taszczyć na rękach z czwartego piętra. Czasami się porzyga albo posika w  najmniej odpowiedniej sytuacji i co gorsza przy publiczności. Czasami zawarcz i przestraszy. Nierzadko patrzy na człowieka z miną typu "What the F**K?" i wtedy człowiek już wie, że nic z tego nie będzie, że będzie leżał tam gdzie się uwali bo nie ma ochoty dupska ruszyć, że nie zje karmy za 300 PLN bo nie i wtedy człowiek idzie w koszty i się może wkurzyć nawet.

Ale nawet jeśli wasze psy są wybitnie zdrowe i inteligentne to i tak mogą was ograniczać. W czym? Ano np. w czasie wolnym. Oczywiście fajnie jest spędzać go z psem ale ile można? Czasami chcesz zostać sam/sama albo poprzytulać się z kolegą na łonie natury za miastem a pies sam się nie wyżywi i nie wyprowadzi. W Zgierzu rozwiązywaliśmy tę zagwozdkę tak, że sąsiedzi mieli klucze do naszej hacjendy i dzieciaki zza ściany wręcz czyhały na okazje żeby się móc mną zaopiekować. Opieka polegała na spacerze po osiedlu, buziakach i wkładaniu różnych rzeczy do uszu - moich albo ich w zależności od nastroju. Ja też, nie ukrywam, bardzo to lubiłem. Teraz, w Wielkim Mieście ludzie pozamykani na cztery spusty i dwa alarmy, nikt gęby na klatce nie otworzy a o sąsiedzkiej pomocy możemy zapomnieć. Chyba, że pomocż nazwiemy kablowanie na siebie do administracji. Jest w prawdzie rodzina, która jednakże posiada psa-mordercę, którego kły już raz znalazły się poniżej mojego podbródka i zostawienie mnie z nim na jednym podwórku oznaczałoby armagedon. Zostaje rodzina dalsza. Dalsza o 90 minut jazdy w jedna stronę. Pomocne ale nie zawsze wygodne, Całe szczęście, że w tej sytuacji mamy auto bo 'podrzucanie' mnie do nich pociągiem to by było dodatkowe półtorej godziny a tak długie "podrzucanie" obawiam się, mogło by wywołać torsje - u mnie albo u nich. 

W przypadku psów typu Stefcik ograniczające bywa tez podróżowanie komunikacją miejską. Ja nic nie mam przeciwko tramwajom ale pozostali pasażerowie - zwłaszcza ci, którzy nie lubią obślinionych nogawek nie wykazują się zbytnia tolerancją wobec psów. Pozostaje więc auto lub dreptanie na piechtę.

Czesto jest po prostu tak, że w posiadaniu psa najbardziej ograniczają inni ludzie, którzy nie rozumieją moich praw i odnoszą się z dezaprobatą do mojej obecności w ich otoczeniu.

W niwelowaniu ograniczeń z psem związanych pomocne są następujące czynniki:
- psolubna rodzina / znajomi 
- w miarę unormowane godziny pracy 
- finanse na medyka

Zasadniczą zaś wadą psa w funkcji blogera, ograniczającą rozwój bloga, jest niechęć do pozowania. Przy odrobinie wysiłku można jedna nakłonić bestię do sesji pod warunkiem, że nie trwają one dłużej niż kwadrans i okraszone zostaną przysmakami.

Podejmujący wyzwanie powinniście  pamiętać, że ze względu na powyższe, pies potężnie ogranicza budżet domowy. O tym więcej pisałem przy okazji akcji Psijacielu drogi.

Podsumowując - człowiek odpłaca się psu, ograniczającego jego swobody czasowe i finansowe, blokując swobody psa - nakazami, szkoleniami, dietą i szelkami ( o tym ostatnio wkrótce).

Pies nie jest zatem dla każdego mili państwo. Ja na przykład w życiu bym psa nie chciał. No chyba, ze mopsa, ewentualnie...



6 maja 2015

-Nuda-


Zastanawiacie się czasami co robi pies, gdy zostaje sam w domu ?
Wbrew obietnicom nie pojechałem w tym roku na majówkę w tropiki. Nie pojechałem bo K. niecnie i w ostatniej chwili zamienił  się z bratem na auto. Niby nic takiego co nie? Ale nie widzieliście tego mobilu!Jak usłyszałem - samochód na takim wypasie nie jest dla psów przeznaczony a znając brata  pół włoska sierści mogłoby wywołać zawał w rodzinie. Także nie pojechałem. Zostałem w domu. Sam. No taki nie do końca sam bo przecież prosiak też nie pojechał ale nie cenię sobie zbytnio jego towarzystwa więc prosiak był ale jakby go nie było. Do czasu oczywiście ale o tym później.

Siedzę na kanapie. Płachta, która niby miała ją ochraniać przede mną została już skrzętnie skopana jakiś kwadrans po ich wyjściu. Siedzę, a raczej leżę i przede wszystkim nudzi mi się. Jak mi się nudzi to zazwyczaj jojczę,no ale tym razem nie było do kogo więc i to odpuściłem. Jak za długo się nudzę to z tych nudów usypiam. Ale ileż można spać! jak się śpi za długo to dupka zaczyna swędzić i chcąc nie chcąc trzeba się ruszyć. Dźwigam się zatem z kanapy i zaczynam węszyć. Pierwsze kroki zazwyczaj kieruje ku sypialni. W sypialni uwalam się na łóżku i mam punkt obserwacyjny na drugą część osiedla. Niestety chyba ostatnio coś za dużo śladów na pościeli zastawiałem i ci moi się wycwanili i zaczęli mi odcinąć drogę do tej części mieszkania. Także odbijam się od drzwi i zerkam do łazienki. Pech - deska sedesowa opuszczona czyli nici z kiblowego drinka. Ech...wracam do salonu. Podchodzę do okna. Okna na świat. Świat jest fajniejszy niż mieszkanie bo daje choć namiastkę atrakcji typu:


- szczekające psy - nic nie kumam ale się przysłuchuję. Wyłapuje pojedyncza zdania- "Siku, stój, siku!", "Nie ciąg tak...", " Kałuża jupiiii!".

- karetka / policja - jako że mieszkamy koło komendy to często coś tam wyje. Z nudów wyję i ja. Ich syreni śpiew budzi we mnie zew natury.

- ptaki - szczególnie sroki - siadają na balkonie, wypatrują miski a potem wyjadają moje groszki i rodzą pisklęta mutanty. Jak się dobrze zaczaję to udaje mi się czasami je spłoszyć - tyle mojego.

- gity na trzepaku pod blokiem. Oni to mają życie! Normalnie ludzkie dramaty, mogę słuchać tych historii godzinami. To dużo lepsze nawet niż TV-ka  a jak jeszcze który zacznie gwizdać! TVN powinien zrobić im reality show "Jak oni gwiżdżą".

- sąsiedzi - najciekawsi są ci najgłośniejsi. A już w ogóle superowi są ci z góry. Oni mają taka ułańską fantazję i regularnie przerywają moją nudę wyrzucając przeróżne przedmioty przez balkon. Leżę sobie spokojnie a tu nagle choinka leci, albo woda z donicy. Nigdy nie wiesz czym uraczą cię kolejnego dnia.

- prosiak - ten to skubany niby siedzi sobie w tym swoim domku i nic nie robi. Czasem wylezie tylko coś podjeść i zaraz znowu się chowa. Do czasu. Do czasu aż go najdzie i znienacka zaczyna gryźć swoją hacjendę. Śpię sobie w najlepsze, oddaje się marzeniom o tropikalnych plażach i nagle hałas na pół mieszkania. Gnida zaczyna sobie tępić zęby o drewniane ścianki  a ja dostaje zawału.

Także tak to wygląda w skrócie gdy jestem sam. Niby w koło tyle bodźców, tyle fascynatorów a ja jednak głównie się nudzę. Ale wiecie co jest w nudzie fajnego? To, ze kiedyś się kończy. A jak się kończy bo M. i K. wracają to jest takie szczęście, że aż czasem popuszczę w korytarzu na sam ich widok. Nuda zostaje mi wynagrodzona przytulaskami i spacerem. Oni zawsze mają wyrzuty sumienia, że mnie samego porzucili w czterech ścianach i zabierają zaraz do parku i dają podgryzki. Przepraszają słowem i uczynkiem, a ja te odruchy skruchy przyjmuję z godnością.




20 kwietnia 2015

wyczesany test # 8


U nas w domu rozmowy na mój temat wyglądają mniej więcej tak:

* Zostaw go, widzisz, że nie chce się przebierać.

Po czym wygrywam talon na 2 stówki w konkursie na najlepszy psi outfit.

* Nie męcz go, on nie lubi pozować.To nie jest Anja Rubik, to jest PIES.

To jest pies BLOGER a za pozowanie dostaje podgryzki więc zamilcz śmiertelniku bo jesteś w błędzie.

* Serio, kwiatek za uchem? Co ty z niego robisz?

I kto własnie jest gościnnie na profilowym "Nasze boksery" na FB ?

Tak jest za każdym razem gdy malujemy sobie z M. paznokcie, mierzymy rajstopy albo dobieramy klipsy do pory roku czy ćwiczymy nowe komendy. Chłop ma dwie pary spodni i trzy t-shirty i nigdy szafiarki nie zrozumie. Jak zauważyliście, słowa klucze w słowniku K. to "on" oraz "nie lubi". Chłopakowi się wydaje, że skoro mieszka ze mną już 7 lat, skoro wybrał mnie z miotu (taaa,kto kogo wybrał...), skoro wyciągnął śmierci z objęć to wie o mnie wszystko. To oczywiście błędne założenie, które wynika z przekonania, że ludzie / zwierzęta się nie zmieniają. Otóż nie jest to prawdą a ja jestem tego  doskonałym przykładem.
Podobnie było gdy, już jakiś rok temu M. przyniosła do domu rękawiczkę z gumowymi wypustkami. Wydawało mi się w pierwszym odruchu, że to jakiś ich nowy fikuśny gadżet do sypialni. Jak się jednak okazało rękawica była dla mnie i było to coś przełomowego.

* Zostaw go w spokoju. On nie lubi być czesany. Nie rób z niego yorka !

Głupiec! Na szczęście M. nie dała się złamać. Wyciągnęła moje oporne cielsko na balkon i zaczęła się istna orgia wyczesywania. Nigdy dotąd nie muśnięta nawet sierść, latała unoszona wiatrem, wpadała do oczu i nosa, czepiała się spodni i bluzy. Nie to jednak zaprzątało moje myśli skupione wokół dreszczy rozkoszy. Okazało się, że jednak (jak to możliwe? Czyżbym jednak miał w sobie gen yorka?) uwielbiam być wyczesywany a zwłaszcza po kąpieli i na świeżym powietrzu metropolii.
Od tego cudownego momentu minął rok, w tym czasie rękawica zmieniła kształt i zaczęła przypominać ścierę. Zapewne przez niewłaściwą konserwacje czyli w pralce wypranie. Po kilku sesjach M. i K. mieli już też trochę dość mojej sierści na sobie bo tak głównie rękawica działała - nie zbierała sierści a raczej rozprzestrzeniała ją po okolicy, w której potrafiły być czarne spodnie i gałki oczne malowniczo oblepione pomarańczowym podszerstkiem.


Wtedy pojawiła się w naszym życiu- niczym wybawienie - Doktor Jola i Furminator. Jako znany i ceniony bloger zostałem zaproszony przez zacną redakcję Dog Life do przetestowania tego narzędzia nowoczesnej pielęgnacji. Ze sprawdzonego źródła wiem, bo mi doniesiono, że chciał mnie wygryźć z tej fuchy jeden mops. Na szczęście dla niego wycofał się. Umówiliśmy się z Jolą w parku, bo tam zazwyczaj zabieram dziewczyny na spacer. Jak na zawołanie zza chmur wyszło słońce i już wiedziałem, ż to będzie udany wieczór. Nie spodziewałem się jednak, że aż tak. Jola i M. gadały w najlepsze a ja się zastanawiałem, czy ja im w ogól jestem potrzebny ?! Na szczęście w końcu się reflektowały i przeszły do rzeczy. I tu dochodzimy do zasadniczej części recenzji.
Furminator proszę państwa wygląda jak sporawa golarka i trzeba przyznać, że swoje waży. Ale, jak to mawiają, jak coś jest dobre, to musi swoje ważyć - jak Rolex na przykład. Przyrząd mieści się w specjalnie dedykowanym etui. Moja sierść, jak to u bokserów,nie jest specjalnie długa ale za to dość gęsta. Przez to martwe włosy nie spadają z łatwością a czepiają się siebie nawzajem i noszę je na sobie. Każde otrzepanie się oznacza opad tony kłaków na parkiet (spodnie, kanapę, poduszki). Dlatego ciężko jest się z nią uporać. Mnie to tam wszystko jedno ale ludzie bywają przez to czepialscy. Jedno przeciągnięcie Furminatorem po karku uświadamia dobitnie skalę problemu. W zasadzie po każdym przeciągnięciu po kręgosłupie urządzenie było pełne sierści. Świadczy to o jego skuteczności. Wyczesanie całego boksera typu Stefcik zajmuje jakieś 20 minut. Ale warto, warto dla efektu, dla spektakularnego połysku, dla braku sierściuchu w domu.

Podsumowując - warto mieć coś takiego w domu - dla swojej wygody i przyjemności psa. Chętnie bym nabył ale M. powiedziała, że to sporawy wydatek i muszę poczekać do gwiazdki. No cóż - życie... A póki co, jeśli ktoś zainteresowany to z przyjemnością, gwarantowaną dla obu stron, wypożyczę się i do kolejnych testów. W grę wchodzi towar każdego sortu, nie jestem wybredny - podpaski, lokówki, whisky...
zdjęcia z M. dzięki uprzejmości DogLife.pl

PS: Zajrzyjcie na DogLife po recenzję z innego punktu widzenia. Ciekaw jestem czy Jola też tak miło wspomina spacer ze mną. Buziaki dziewczyno !







7 kwietnia 2015

do czego służy pies

Podobno ludzie dzielą się na tych którzy mieli, mają bądź będą mieć psa. Czy zastanawialiście się zatem do czego służy pies ? Założę się, że do tej pory podchodziliście do tego tematu podobnie bezrekleksyjnie jak my. Postanowiłem wiec rozjaśnić Wam w głowach i podsumować temat. Zatem - bez zbędnych wstępów i w podpunktach - oto do czego służy pies.



1. pies służy przede wszystkim do kochania - banalna ale prawdziwe. Jeśli nie jesteście w stanie pokochać psa to raczej nie świadczy o was najlepiej bo z miłością idą same dobre cechy takie jak odpowiedzialność, konsekwencja i mizianie po brzuszku. Mama M. na ten przykład uważa, że facet z psem to MUSI być dobry i odpowiedzialny i bardzo się ucieszyła na wieść, że K. ma mnie ( no i stałą pracę i samochód ale to już były drugorzędne warunki dla zaakceptowania potencjalnego zięcia, ach te kobiety...).

2. pies jest doskonałym radiestetą- bezbłędnie lokalizuje żyły wodne i potrafi dotrzeć do źródła, co przydaje się szczególnie w miesiącach suchych i gorących. Jako różdżka służy mu smycz. To może być dowolna przepinana smycz. Pies nie jest pod tym względem wybredny


3. pies służy do obrony - ale akurat bokser się do tego za bardzo nie nadaje bo co najwyżej rozśmieszy potencjalnego przeciwnika. Czasami K. próbuje obudzić we mnie zwierze krzycząc "Bierz ją!" ale to zazwyczaj budzi jedynie pusty śmiech, mój i M. W zasadzie to częściej trzeba bronić mnie samego przed agresją innych psów.

4. pies służy do treningu. Jest to głównie trening cierpliwości. Na przykład jak nie chce zrobić tego po co na dwór wyszedł a wam się śpieszy i juz byście chcieli wracać ze spaceru a on nie obsikał jeszcze wszystkich 458 drzew na dzielni. Albo gdy całą noc rzyga parówkami zamiast spać a wy cierpliwie te wymioty szatana musicie sprzątac z parkietu. Albo gdy cierpliwie czekacie aż słońce odpowiednio oświetli pyszczek pupila i kiedy ten moment następuje i już już macie nacisnąć spust migawki i wtedy krnąbrny kloc się porusza i niweczy wasze starania.

5. pies służy do lansu. Nawet nieświadomego. No bo np. K. nie lubi się lansować, on jest mistrzem anty- lansu. Na wszelki wypadek ubiera się skromnie acz schludnie i jeździ starym rowerem byleby tylko nikt nie pomyślał, że go na cokolwiek stać. No ale sorry - jak się ma boksera, na dodatek celebrytę to ciężko jest lansu uniknąć. Lans jest skuteczniejszy kiedy pies jest wykąpany i rozbawiony i przebywa na terenie wielkomiejskiego parku w Śródmieściu. Wtedy laski piszczą aż huczy.

6. pies zwiadowca służy do rozpoznawania terenu - ten temat poruszyłem szerzej w poprzednim wpisie na temat lasu. Kiedy K. zabiera nas na wycieczkę w nieznane, co zazwyczaj oznacza łażenie po jakiś haszczach i moczarach często rzuca hasło "Puść kuca przodem". Początkowo myślałem, że to takie wyróżnienie dla mnie. Do czasu aż się zorientowałem, że w razie jakiejś pułapki czy doły na niedźwiedzie skonam w męczarniach żeby oni mogli odetchnąć z ulgą i cali wrócić do auta.

7. pies jest papierkiem lakmusowym czystości - dzięki niemu wiemy,  kiedy trzeba wyprać pokrowce na kanapę i/lub pościel albo kiedy umyć okna. Zazwyczaj kiedy jest pies trzeba te czynności powtarzać częściej więc biorą pupila pod strzechę zwiększ na wstępie budżet na chemię domową o jakieś 200 %.

Jak więc zdążyliście już zaobserwować dobrze jest mieć psa.

Żeby mieć się z kogo pośmiać.
Żeby mieć się komu wypłakać.
Żeby mieć się do kogo przytulić.
Żeby móc spożytkować swoje opiekuńcze instynkty.

ale też

Żeby podrywać płeć przeciwną.
Żeby się nie nudzić wieczorami.
Żeby szkolić umiejętność ogarniania kuwety,
bo choć pies kuwety nie potrzebuje to jednak oganiania jest sporo.
Żeby mieć się o kogo troszyc, martwić i na kogo wydawać pieniądze -
do tego tez służą małżonkowie ale jednak pies ma te przewagę,
ze pies nie komentuje głupio i  nigdy nie chce więcej niż możesz mu dać.





23 marca 2015

------- trail dog -------


Jakiś czas temu testowaliśmy dla Was z K. łódzki bike park. No i się chłopakowi zamarzyło, żeby sobie swój własny plac zabaw zrobić. Znalazła się grupa zapaleńców, pojawiło się dogodne miejsce i zaczęli. Praca jednak szła im jak po grudzie. Brakowało podstawowego elementu układanki czyli herszta bandy. Postanowiłem zatem zaproponować im swoje usługi i tak oto od lat dwóch prawie, w każdy wolny weekend jeździmy do lasu i działamy. Kopiemy, przesypujemy, układamy, wycinamy, osuszamy i skaczemy. To znaczy oni kopią w zmarźniętej ziemi, taplają się w błocie, przesuwają drzewa z korzeniami a ja nadzoruje i testuje teren zanim gawiedź wsiądzie na rowery i zacznie łamać sobie kończyny. Do moim zadań strażnika lasu należy też pilnowanie czy nie nadchodzi leśniczy, przeganianie ciekawskich saren i mierzenie czasów przejazdów. Jako celebrycie przysługuje mi też przywilej testowanie nowych tras i zgłaszanie zastrzeżeń. Na przykład nie daje atestu ścieżką zbyt błotnistym lub za wąskich. Pełnię też funkcję pielęgniarza. Gdy któryś z panów spada na ziemię z hukiem niczym worek ziemniaków wypadający z tira - zjawiam się z prędkością błyskawicy i liżę rany. Zazwyczaj jednak staram się być bardziej oschły bo z nimi tak to już jest, że jak im na chwilę odpuścić to cała dyscyplina siada a robota leży. No a od leżenia to jestem ja!


Staram się też czuwać nad dobytkiem materialnym bo sprzęt ginie czasami w nie wyjaśnionych okolicznościach. A to szpadla brakuje, a to łopata się zawieruszyła - wiecie jak to jest z dzieciakami - przepiją gdzieś osprzęt a potem jest zdziwko.

Sekretem dobrej trasy są zacne hopki a sekretem dobrej hopki, takiej, która wystrzeli nas w kosmos jest odpowiednio dobrana gleba, poziom jej nawilżenia oraz stopień ubicia. Do ubijania można użyć łopaty ale to droga na skróty. Nic tak nie utwardzi świeżej górki jak spasione cielsko. Prawy boczek, lewy boczek i hopka gotowa, można się przenieść na kolejną. Wydaje się Wam, że to bezcelowe lenistwo? Jak widzicie jesteś w błędzie. Resztki błota w sierści świadczą o dobrze wykonanej pracy.


Jakim jestem szefem? Srogim ale sprawiedliwym. Potrafię docenić dobrze wykonane zadanie, umiem zachwycić się czysto wykonanym skokiem. Ale ponad wszystko nie cierpię bezczynności. Kiedy widzę jak jeden z drugim się ociągają i podpierają drzewa to zaraz pędzę z interwencją. Bez pracy wszak nie ma kołaczy a kołacze to są pyszne, mniam. Czasami tak ich obserwuję i zastanawiam się czy właśnie zerkam na przyszłego mistrza? Oczywiście nie będę obiektywny ale największym najlepszakiem to tam jest mój K. Jak on skacze to aż mi serce rośnie. Jak łapę złamał to łzy same cisnęły się do oczy ale dzielny był, nastawił sobie bark o drzewo i poleciał dalej. To się nazywa zawodowstwo [ choć M. twierdzi, że to oznaka głupoty raczej].


A oto kilka podstawowych zasad na wypad z psem do lasu:

1. bez względu na pogodę zabierz psa
2. puść go wolno ponieważ przypięcie psa nawet najdłuższą linką holowniczą do drzewa wywoła niemiłosierne jojczenie, które spłoszy wszystkie ptaki w okolicy
3. daj się psu wyszaleć, niech się ubrudzi i popluje - będzie spokojniejszy w domu
4. weź whisky...yyy wodę dla psa
5. nie bierz podgryzków - pies najprawdopodobniej wyrzyga je razem z liśćmi, które zjadł chwilę wcześniej
6. daj psu zbudować sobie szałas w dni pochmurne - pamiętaj, że znoszenie patyków na kupkę buduje w zwierzęciu kreatywność a szałas może przydać się tez innym mieszkańcom lasu.

*********************************************************************************************

Po takim dniu na łonie natury to ja jestem skonany jak klawisz po obchodzie. Zasypiam w locie i żadna siła mnie nie dobudzi do wtorku co najmniej. Z wiekiem czas regeneracji niestety się wydłuża. Świeżość w kroku już nie ta. Kontakt z naturą to jednak hobby moje największe i łatwo z tego nie zrezygnuje. W życiu trza przecie mieć coś co nas kręci, co podnieca.




* Celowo nie podaję geolokalizacji gdyż miejscówka jest sekretna i to czyni ją jeszcze fajniejszą.

* Tym razem wyjątkowo autorem zdjęć jest K., ponieważ dziewczyn nie zabieramy do lasu i M. musiała zostać w domu na ten czas i gotować dla nas obiad. Kopanie i skakanie to zdecydowanie męska rozrywka i wymaga odpowiedniej dawki testosteronu, której kobiety nie mają, przeważnie.








15 marca 2015

Ciąg dalszy nastąpi...


Czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień, na na na...
Tak sobie nucimy z M. od rana. Jej w prawdzie do czterdziestki jeszcze trochę brakuje ale na darcie ryja zawsze jest chętna więc śpiewamy. Śpiew wywołany jest urodzinami, moim i bloga. Siedem lat na ziemi, dwa w blogosferze czyli według ludzkich przeliczeń jestem już na etapie 40+, albo nawet 50+ ale powiedzmy, że jeszcze 40.

Jakie są oznaki starzenia się boksera ?
na moim przykładzie :

- ludzie na mój widok nadal reagują "To jeszcze młode ? 7 lat ? NAPRAWDĘ ?" a jednak !
- siwych włosów brak
- świeżość w kroku niezmienna
- mentalność 2-latka - checked!

Czyli w zasadzie nic się nie zmieniło w minionych latach poza rosnącym fejmem oczywiście.
I właśnie dla moich najwierniejszych fanów, z okazji dwóch lat obecności w blogosferze przejrzałem swoje archiwum i wyciągnąłem kilka słit foci z początków mojej kariery. Od zawsze byłem słodziakiem i tak mi już zostało. Już niebawem ukaże się nieco dłuższy wpis - relacja z mojego ukochanego lasu, którego jestem hersztem, a póki co pomęczę Was jeszcze trochę zdjęciami.







100 lat dla mnie !