11 lutego 2016

Zamienił stryjek siekierkę na kijek czyli jak M. i K. przygarnęli psa mordercę


Minął już miesiąc odkąd Lilka zawitała na mojej kanapie. Nieśmiało i zupełnym przypadkiem wkroczyła w życie M. i K. Miała zostać na 3 dni, zostanie na zawsze.
Nie było żadnego castingu, przeglądania ogłoszeń, wstępnych odwiedzin, przebierania w ofertach. M. dostała informację od Joli z Doglife, że potrzebny dom tymczasowy dla amstaffki po operacji. M. była gotowa odpowiedzieć od razu, ale na wszelki wypadek zadzwoniła jeszcze do K., który zgodził się przetrzymać emigrantkę. Dwa dni później pojechali po sierotkę na drugi koniec miasta. Spodziewali się psa mordercy a przy bramie przywitała ich ta oto pierdoła.

Co wiemy o przeszłości Lilki ? Niewiele.
Jesienią zeszłego roku błąkała się po ulicach Piły. Została odłowiona przez hycla i trafiła do schroniska. Z podejrzeniem zaawansowanej ciąży trafiła do Łodzi, pod skrzydła fundacji Amstaffy Niczyje, z którą współpracuje Doglife. Ciąża okazała się sporym ropomaciczem ale operacja przebiegła pomyślnie. Lilka przechodziła rekonwalescencje w mojej hacjendzie.

Co wiemy o samej Lili ? Coraz więcej.
Imię dostała w fundacji. M. i K. podjęli próbę zmiany go, ale odkąd chłopak zaczął obstawać przy "Bogdan", M. odpuściła i została Lili, Lilka, Liluszek, Liluch, Lilaczek.
Zanim dostała ropomacicza, z pewnością miała szczeniaki. Jej sutki dobitnie o tym świadczą. Na oko ma ponoć 3 lat. Choć stan jej uzębienia wskazuje na więcej - każdy jeden kieł złamany. Jest czymś w typie amstaffa, a właściwie to amstafikiem bo waży ledwie 25 kg i nie sięga nawet do                                      kolan.

Co wiemy o jej charakterze i upodobaniach ?
Lilka jest typowym terierem - wpatrzonym w ludzi, niecierpiącym innych stworzeń. Przemieszcza się z prędkością pocisku, zwłaszcza gdy w okolicy pojawi się coś na czterech nogach. Atakuje bez ostrzeżenia, Na szczęście nie ludzi - tych zalizuje na dzień dobry. W domu głównie śpi i rozpycha się na łóżku. Do czasu aż nie zostanie sama - wtedy lamentuje i roznosi przestrzeń.

Co w planach?
Po pierwsze trening. Bez tego nie da rady. Systematyczne ignorowanie w domu, chodzenie na luźnej smyczy, karmienie na dworze, ostudzenie emocji i posłuszeństwo. Za dwa tygodnie pierwsze spotkanie szkoleniowe w towarzystwie innych psów - coś czuję, że będzie się działo. Po drugie kaganiec - przynajmniej póki nie opanuje się morderczych zapędów potwora. Po trzecie - PROJEKT AMSTAFF (klik) - czyli nowy blog. M. długo zastanawiała się jak to rozegrać, czy prosić mnie o pomoc czy wreszcie wziąć się samemu do roboty i przejąć po mnie schedę. Umówiliśmy się, że będę jej mentorem pisarstwa - taka moda teraz żeby od wszystkiego mieć kołcza przecież. Chętnie służę radą ale też bez przesady, nie chce przecież żeby uczeń przerósł mistrza. Ale bez obaw - nie znikam zupełnie - wynegocjowałem własną rubrykę na nowej platformie także, będziemy w kontakcie !

Jak Wam się podoba takie rozwiązanie ??? Zapiszcie się na newslettera i śledźcie postępy Lilki na www.projektamstaff.blogspot.com. Zaglądajcie też na mój profil na FB (klik) - połączyłem z M. siły i będziemy go od teraz prowadzić wspólnie z PA.




10 listopada 2015

Jestem



Minęły już 3 miesiące odkąd nie ma mnie z Wami. To znaczy tak jakby mnie nie ma,  bo tak na prawdę to jestem. Jestem w śladzie na lustrze w przedpokoju (swoją drogą gratuluję flejtuchą, że od tylu tygodni nie umyli tego miejsca). Jak się dobrze przyjrzeć pod światło to widać mnie tam bardzo wyraźnie. Jestem na swoim ulubionym miejscu czyli kanapie, w postaci wszechobecnej sierści. Jestem w kłaczku pod łóżkiem, znalezionym przy okazji ostaniego odkurzania. Jestem w szafie, gdzie zimuje moja miska i przerzuty kong. Jestem w koszu na pranie, gdzie pod stertą brudnych gaci zawieruszył się mój dizajnerski, dziergany szalik od babci.
Jestem na zdjęciu w korytarzu. Pamietam, jak na poczatku naszej znajomości - a było to w roku 2012 - K. zabrał nas z okazji urodzin M. na "najbliższą plażę od Łodzi" i tak oto wylądowaliśmy w Sopocie. Mimo, że był to dopiero maj , szalelismy z M. w Bałtyku a K. szalał po plazy z aparatem, czego wynikiem sesja malownicza jest. Zdjęcie najwspanialsze, pod roboczym tytułem "Bestia i pies", zostało nalezycie oprawione i zawisło na ścianie, w gfalerii zdjęć rodzinnych. Pieknie na nim wyglądamy - ona jeszcze szczupła, ja jeszcze młody - to se nevrati...
Jestem w folderze "Stefi" na kompie M. i w zakładce "Portrety rodzinne" - to taki nasz zwyczaj - portretowaliśmy się co kilka miesiecy w tym samym miejscu, ku pamięci. Ostatnie zdjecie już beze mnie.
Nieustajaco jestem tez na FB, gdzie - nie wiadomo skąd - lajków wciąż przybywa- widać sława moja ciągnie się aż z zaświatów. Jestem w tych wszystkich łzach, które czasami płyną M. na myśl o wspólnie spędzonych chwilach i tych porażkowych tygodniach ostatnich.
Bywam też w rozmowach, choć tych jest jeszcze niewiele, jeszcze za wczesnie, jeszcze nie potrafią przejśc nad tematem spokojnie. Także no, jestem i będę i jeszcze o mnie usłyszycie !


PS: Jestem tez w najnowszym wpisie Psa z Warszawy - dzięki kochani za pamięć.



2 sierpnia 2015

Inny punkt widzenia

Cześć i czołem. Ale śmiesznie wyglądacie z góry, takie małe łebki, stado mrówek. Dawno się z Wami nie kontaktowałem bo było ze mną gorzej i coraz gorzej. Moje dopalacze chyba leżały w tym samym magazynie co Mocarz bo nieźle po nich odleciałem i nie mogłem się już z tego podźwignąć. Pierwsze 3 dni po chemii były spoko, trochę bolało ale bez przesady, na spacerach fikałem koziołki po staremu. Czwartego dnia jakby piorun we mnie strzelił i - wstyd przyznać - straciłem nad sobą kontrolę. Lało się ze mnie jak z rynny, górą i dołem. M. zawezwała K. i pojechaliśmy do doktorka. Ledwo doczłapałem a potem zasrałem mu jeszcze posadzkę. Na szczęście nie przejął się tym bardzo i zaserwował mi 2 zastrzyki. Od tego czasu to już była istna ruletka. Jak nie urok to sraczka, jak nie ból to ospałość. Po woli zacząłem zamieniać się we wrak Stefcika.  

Kiedy sytuacja nieco się unormowała pojechałem do sanatorium. Na wsi opiekowała się mną babcia. Opiekowała się najlepiej w świecie. Karmiła rosołkiem ze strzykawki, podtykała smakołyki pod nos, parzyła własnoręcznie zrywane ziółka. Podawała tablety a ja leżałem na zielonej trawce celem regeneracji. Raz wpadły do niej koleżanki i tak się ucieszyłem, że przyszli goście, że z tej radości nawet jedną trochę obsrałem. Babeczka się zdziwiła ale potem spojrzałem jej głęboko w oczy i ten wzrok ją rozczulił i dalej wieczór przebiegał już bez incydentów (przynajmniej z mojej strony). Od tego czasu chadzałem już w pielusze. Tak sobie z nią urzędowałem cały tydzień. Jak wychodziła z domu to podsypiałem, jak wracała nie dawałem jej odpocząć. Kurcze, trochę mi głupio było bo z rosłego mężczyzny zamieniłem się w niepełnosprawnego pokraka, nad którym wszyscy skakali. W miniony piątek był dzień niespodzianek. Najpierw z zagranicznych wojaży wrócił dziadek. Ucieszyłem się ale ledwo mogłem mu to okazać. Po kilku godzinach dołączył do nas K. Spędziliśmy rodzinny wieczór a gdy cały dom poszedł spać K. wziął mnie na męską rozmowę. Pogadaliśmy sobie od serca, powspominaliśmy dawne czasu i ustaliliśmy plan działania. Potem trochę mi się oko przymknęło ale wiedziałem, że K. czuwa przy mnie cały czas. Rano pojechaliśmy na krótką przejażdżkę po okolicy, uścisnęliśmy się po raz ostatni i spocząłem na tyłach ogrodu koło Mańka - mojego poprzednika. Zawinąłem się w ciągu miesiąca od operacji żeby im kłopotu dłużej nie robić. A teraz patrzę na was z góry i muszę Wam powiedzieć, że jest mi tu całkiem wygodnie, szczególnie bez tej pieluchy na dupce. I wiedzcie, że jeśli niedługo w Waszej okolicy pojawi się jakaś tęcza to ja mam teraz na nią duuużo lepszy widok.



16 lipca 2015

toksyczne związki - czyli testuję dopalacze


Tym razem będzie na poważnie bo i sprawa nie jest błaha. Wiem, że przyzwyczailiście się do mojego poczucia humoru ale wydarzenia ostatnich dni nie napawają optymizmem. Nie ma się co oszukiwać, jest źle. Wyniki badań potwierdziły, że przyatakował mnie rak o niezbyt wdzięcznej nazwie kostniakomięsak (med. osteosarcoma). Jest to nowotwór złośliwy kości. Statystyki pokazują, ze występuje zazwyczaj u samców ras dużych -  czyli takich gagatków jak ja. Może pojawić się na różnych etapach życia ale najczęściej ok. 3 lub 8 roku zycia. Przyczaja się przeważnie na kończynach i powoduje kulawiznę. Tak jest i w moim przypadku, od kulawej łapki się wszystko zaczęło, to był pierwszy widoczny objaw zmian w kościach. Zmian, które ulokowały się pod mięśniem i, jako , że jestem pakerem, długo spod mięśnia wybić się nie mogły. Mam wyjątkowego pecha ponieważ u mnie umiejscowił się wysoko, prawie przy miednicy co uniemożliwa amputację łapy - peszek! Teoretycznie można by mi wyciąć łapkę z jej kawałkiem ale oznaczałoby to problemy z utrzymaniem organów wewnętrznych na swoim miejscu - bez stelaża w postaci miednicy wątróbka albo nerki mogłyby nie czuć się za dobrze.


Jakie są opcje w przypadku takiego schorzenia? Otóż jest ich kilka, co jedna to droższa albo bardziej dla mnie upierdliwa.

1. Radioterapia - nie wykonywana w Polsce. Na naświetlania trzeba by jechać do Słowenii lub Austrii. Koszt to ok. 12 tys. i dłuuugi urlop w pracy.

2. Amputacja + chemia - daje niezłe wyniki ale w moim przypadku praktycznie niemożliwa. Przedłuża życie o ok. rok. Należy przy tym pamiętać, że każde naruszenie zainfekowanego mięśnia / kości pobudza raka, który nieleczony, odrasta dwa razy szybciej.

3. Sama chemia - która ma za zadanie zahamować rozwój nowych komórek rakowych. Można ją ogarnąć na dwa sposoby - podawać w domu w rękawiczkach  mega chemiczne piguły przez 5 dni w kilku seriach albo raz na 3 tygodnie podłaczać się do rury, która pompuje w chore ciałko chemię w płynie. Zabieg trwa ok. 2 godziny i trzeba go wykonywać w gabinecie weterynaryjnym przy znieczuleniu i najlepiej na stojąco. Już po drugiej dawce można wstępnie stwierdzić, czy terapia działa czy jednak niekoniecznie. przy dobrych wiatrach przedłuża życie o kilka miesięcy.
Taka terapię można przeprowadzić w Warszawie i Wrocławiu (termin oczekiwania na pierwszą wizytę to, w zależności od miejsca, od 1 do 3 tygodni) oraz innych mniejszych i nielicznych ośrodkach. Na przykład w naszym mieście Łodzi nikt się tym nie zajmuje. Koszt jednej sesji może byc bardzo różny w zależności od użytych preparatów, miasta, lekarza (ok. 150-500 zł + leki, prześwietlenia itp.).

4. Nie robić nic i dać piesiowi żyć tyle ile mu będzie dane. Niestety rak powoduje ból, który się nasila wraz z jego rozwojem. Mozna go uśmierzać lekami, do czasu...


Kostniakomięsak powoduje przerzuty do jednego organu - są to płuca. Przed każdą kolejną sesją chemii wykonywane są zatem kontrolne prześwietlenia. Na szczęście ja mam płuca sportowca, lata biegania przy, za, przed i ponad rowerami się opłaciły.

K. zrobił riszercz w internetach i poumawiał nas na wizyty w różnych miastach co by mieć najszerszy ogląd sprawy. Ja w tym czasie wylegiwałem się na kocykach, powłóczyłem nóżką i czekałem na rozwój wypadków. Po zastrzykach mniej bolało i na spacerach ciekałem jak dziki bawół. Ostateczni, po licznych konsultacjach i burzliwej naradzie rodzinnej, zdecydowaliśmy się na chemie w Zgierzu. Taki test dla Was zrobię - zamiast karmy przetestuję dopalacze.

Wczoraj miałem pierwszą sesję. Najpierw RTG. Następnie umieścili nas w pokoju rehabilitacyjnym i podłączyli do kroplówki z mieszanką specjalnie dla mnie przygotowaną, normalnie poczułem się wyróżniony. Półtorej godziny pompowania i wróciliśmy do domu. Spałem do wieczora z małą przerwą na siku i parówkę (przecież wiem, że były w niej tabletki, helo! ). Potem też spałem, aż do rana. Kuleję, trochę stękam ale się nie poddaję bo żal mi po prostu na K. patrzeć jak się martwi. Zaciskam więc zęby i próbuję się do niego uśmiechnąć ogonem. Kolejna sesja na początku sierpnia. Do tego czasu tylko tabletki na bolące kości i staramy się nie traktować mnie jak inwalidę.

Kochani fani - badajcie swoje psy ! Róbcie im badania przesiewowe, róbcie regularnie RTG. Nie lekceważcie żadnych objawów. Lepiej mieć opinię przewrażliwionego właściciela niż chorego zwierzaka. Życzę wam wszystkim jak najlepiej ale, jeśli komuś przydarzyłoby się to co mnie, to M. i K. służą pomocą. Jesteśmy obecnie całkiem dobrze wyedukowaną rodzinką jeśli chodzi o ten temat.







13 lipca 2015

Niezbędnik rekonwalescenta


W związku z moją chorobą nasze życie uległo ostatnio zmianom. Rytm dnia wyznaczają kolejne wizyty u weterynarzy i zabiegi pielęgnacyjne. Dzień myli mi się czasami z nocą i po zmroku nie mogę spać. Chodzę i jojczę bo boli. K. przez to też nie śpi a kiedy ja odsypiam w dzień, on chodzi jak cień. Od kilku dni sierść mi odrasta więc swędzi niemiłosiernie. Podrapać się nie mogę bo nie dosięgam, polizać też nie bo od razu jest alert, że nie można rany ślinić. Zgłupieć można. Zostać sam w domu nie mogę, co najmniej jedno przy mnie musi czuwać. M. dzwoni kontrolnie z pracy zatroskana moim losem a K. siedzi w internetach i co chwilę ma inną hipotezę - może to nie rak, może dysplazja, a może dysk. Kartę z historią choroby i zdjęcie rtg oglądał już tyle razy, że prawie starł się tusz. Od wczoraj boli bardziej więc i mocniej jojczę. Najgorsze w tym wszystkim jest czekanie na wyniki badania histopatologicznego. Póki nie znamy ostatecznej diagnozy jestem szprycowany lekami "na przetrzymanie" i czekamy...


Mój niezbędnik rekonwalescenta składa się z następujących gadżetów:

- zestawu mięciutkich koców - szczególnie przydatne w pierwszych dniach po operacji
- antybiotyku czyli  wyjątkowo gorzkich pigułek, których przyjmowania odmówiłem
- paróweczek hrabiego Barry Kenta, które stały się narzędziem podstępu, w których ukryły się ww. piguły. Początkowo się nie zorientowałem i łapczywie zjadałem kolejne parówy ale dnia czwartego odkryłem  oszustwo i zacząłem skutecznie utrudniać im podstęp
- maści w ilości dwóch - jedna na dzień, druga na noc. Obruszyłem się po przeczytaniu etykiety ! Czy ja jestem bydłem ? Jak tak można traktować chore zwierze ? Odpuściłem jednak oburzenie bo okazało się, że maść na krowie cycki daje mi ulgę w permanentnej gorączce rany.
- strzykawki z żółta mazią - nawet nie chcę wiedzieć co w niej jest.


- miękkiej karmy - z powodu migren pooperacyjnych nie jestem w stanie gryźć twardych groszków. Tu z pomocą przyszła ponownie Dolina Noteci- firma, wzruszona moim losem, przesłała pakę pełną karmy i podgryzków. K. mówi, że wykorzystuję swój stan i się kulinarnie rozpuściłem przez to wszystko.
- przez kilka dni po zabiegu każda próba schylenia się do miski kończyła się upadkiem dlatego K. wylansował mi bajeranckie podstawki co bym miał bliżej do pokarmu.

Jeśli miałbym jakikolwiek wpływ na zawartość niezbędnika dorzuciłbym jeszcze do niego nutelle,
Niestety jestem póki co zbyt słaby aby walczyć o swoje prawa. Do parku wlekę się noga za nogą albo wręcz z jedną nogą w górze. Na szczęście co chwila nas ktoś zaczepia i pyta o mój goły zadek, dzięki czemu mam trochę czasu żeby odsapnąć. Zauważyłem pewną prawidłowość - wcześniej zaczepiali nas głównie właściciele bokserów, teraz na pogaduszki decydują się posiadacze innych chorych sierotek. Ludzie mają wielką potrzebę dzielenia się z nami swoimi doświadczeniami. Na szczęście wszystkie historie, które dotąd wysłuchaliśmy, zakończyły się pozytywnie co tchnęło w nas trochę optymizmu.




3 lipca 2015

Ostry dyżur



Sobota, 20 czerwca
godz. 9:00 - od kilku dni kuleję wiec wymykamy się z K. z domu kiedy M. jeszcze śpi i jedziemy do mojego ulubionego doktorka do Zgierza. W oczekiwaniu na wizytę zaprzyjaźniam się z buldożkiem. Nasza znajomość trwa jednak tylko do chwili gdy bezwstydnik próbuje mnie zgwałcić. Zrywam te znajomość i oddaje kuloski w ręce pana doktora. Diagnoza - zanik mięśnia, zwyrodnienie stawu. Dostaje zestaw piguł i wracamy do domu w nadziei, że przestane po nich kuleć.

Wtorek, 23 czerwca
godz. 8:00 - budzę się z guzem wielkości pięści na tylnej łapie.
Lecimy  z K. na sygnale do weta w Łodzi. Dostaję kolejne tabletki i zastrzyk przeciwzapalny i umawiamy się na środę do ortopedy i chirurga.
godz. 19:00 - próbuje nie połknąć tabletek przeciwbólowych. Próbuje przez ok. kwadrans aż w końcu ustępuję i łykam. Zjadam kolację. . Mętne oczka, smętny krok, piksy zaczynają działać. Odpadam, śpię do 5 nad ranem snem niezmąconym

Środa, 24 czerwca
godz. 10:00 - spacer do parku na zmęczenie psa przed kolejnym badaniem. Jako, że jestem na czczo męczę się dość szybko. Próbuję biegać ale średnio mi to wychodzi.
godz. 14:00 - wkraczamy w komplecie do kliniki. Ortopeda, chirurg, macanko ( nie powiem, przyjemne). Tym razem bierze się za mnie pani doktor - fajna babka, puszczam do niej oczko. Zastrzyk w dupkę. Kima. Jak przez mgłę czuje jak rzucają mnie na nosze i układają w kilku bardzo dziwnych pozach. K. dostał ołowiany garnitur i zaczyna się sesja RTG. Takich zdjęć jeszcze nie miałem.

godz. 16:00 - budzę się. Lampy biją po oczach. W ustach kapeć, nóżki jakieś takie cienkie ale podźwignąłem się. Próbuję jeszcze pożegnać się z uroczą lekarką ale ledwo stoję. Ładujemy się z K. do auta i wracamy na hacjendę. Dobra wiadomość jest taka, że to nie guz na kości. Zła jest taka, że w związku z powyższym nie wiadomo co mnie w zasadzie przyatakowało i nie dowiemy się póki mnie nie potną. Moi słudzy nacierają mi kulosa olejkiem kamforowym, przykrywają kocykiem i juz wiem, ze będą w koło mnie skakać zatroskani przez najbliższych kilka dni i cieszy mnie to i zasyyyyypiam, hrrr....

Piątek, 26 czerwca
godz. 11:00 - jadę do sanatorium, czyli na wieś. Ach, jak tam o mnie dbają! Nie zdżrzyli mnie jeszcze porządnie pokroić w klinice a już mam wyjazd rekonwalescyjny. Trzy dni hasam po zielonej trawce, micha regularnie uzupełniana, regeneracja na full. Babcia tuczy mnie cielęcinką i rosołkiem na kurzych udkach. Wieczorami masaż guza rozgrzanym termoforem. W niedzielę pod wieczór jestem już w Ldz. Kolejne trzy dni pełzam z łapą w górze i układam się tylko na prawej stronie (guz umiejscowił się na drugiej kończynie)

Poniedziałek i wtorek, 29-30 czerwca
godz. 9:00 - podwozimy M. do zakładu pracy i za chwile już jesteśmy w klinice i przyjmuje kolejne zastrzyków po których śpię do powrotu M. z pracy.

Środa, 1 lipca
godz. 12:00 - odpływam po zastrzyku. Jeszcze przez chwilę widzę zatroskanego K. Chłopak z wypiekami na twarzy zaciska kciuki. Pielęgniarz wyciąga mi ozór co bym się nie udławił. Pani chirurg się nade mną pochyla...hrrr...
W tak zwanym międzyczasie niejaka Gapa, wkleja pod moim zdjęciem na FB ten oto  wierszyk dla otuchy:

O większego trudno zucha,
Jak był Stefek Boxerucha,
- Ja niczego sie nie boję !
Operacja ? ...ja dostoję!
Lekarz?...Ja ich całą zgraję
Pozabijam i pokraje !
Goły zadek ? Wolne żarty !
To jest kostium na psie party!
Nerka? ...Tez mi ! - bo mam dwie!
Mozna wyciąć, wali mnie !
Nie chcę jednak jednej rzeczy:
Niech mi tylko nikt nie beczy !
A tym bardziej bez uśmiechów
Zwłaszcza, po podaniu leków,
Kiedy w narkozowym stanie,
Się posikam na posłanie.

godz. 16:30 - budzę się. Nie czuję kończyny tylnej. Ze strachem zerkam za siebie - uff, jest. Odliczam kolejno nóżki i paluszki. Przeglądam się w aluminiowym stole - wszytko na swoim miejscu. Poprawiam fryzurę. Przenoszą mnie do sali pooperacyjnej gdzie układają w klatce, przykrywają kocami a ja ponownie odpadam. Jak przez mgłę słyszę K., czuje dłoń M. na karku ale nie jestem w stanie skumać o czym rozmawiają gdyż brzmi to mniej więcej tak "Pieeees bobrze zniósł opcje ale rokokowania som, bla bla bla...".

Wiem, że wracają po mnie jeszcze 2 razy. Widzę i słyszę już lepiej ale ustać nie ustoję. Nadal mam mroczki przed oczami, widzę króliki skaczące po łącze i  znowu kima (chyba przez przypadek zarazili mnie narkolepsją ).Przed północą słyszę ich znowu i dochodzę do wniosku, ze p*****lę, dość mam tego i wstaję. Wstaję i idę, świecę ogolonym zadem przed całym personelem. Popsikali mi szramę srebrnym sprayem . Srebrnym ! Nie mieli pomarańczowego ? M. mówi, ze wyglądam jak statysta z Mad Maxa. No powiedzmy... Przechodzę przez recepcję. K. podjechał karetą pod samo wejście. Mimo, że ledwo człapię nie mogę się powstrzymać żeby nie dać buziaka pani doktor na odchodne. Jeszcze jeden krok i wtaczam się do bagażnika. M. mnie asekuruje a K. jedzie jakby jajko wiózł. Zewsząd na nas trąbią a ja wysuwam środkowy pazur i pozdrawiam ich charakterystycznym gestem. Mijamy światła miasta i wjeżdżamy do garażu. Wychodzę przed klatkę i próbuje kontrolnie siknąć. Wracamy do mieszkania - wydłużyli korytarz ? Dojście do windy trwa całą wieczność. W domu czeka na mnie spimpowane posłanie wyjątkowej miękkości. Siadam. Wstaję. Siadam. Robię trzy kroki. Nie wiem co robię. Piję łyka wody i zasypiam. Widziałej już takie akcje parę razy w wykonaniu ludzikim i to sie nazywało "powrót z melanżu"-kto normalny chciałby sobie to fundować co weekend ? Nie rozumiem ich.

Pierwsza noc minęła jako tako. Trochę się pokręciłem ale raczej spałem. Rano pięciosekundowe siku i znowu na kocyki. Potem trochę obczaiłem fejsa ale znowu zmorzył mnie sen. Generalnie nic ciekawego, czuje się jak szmata i tyle. Najbliższe dni upłyną nam pod znakiem powrotu do zdrowia.
Za 10 dni dowiemy się co mnie zżerało. Wysłaliśmy guziola na wczasy na Mazury i do NRD. Opcje są ponoć dwie - zła i gorsza. Ale nie chcemy krakać więc na tym koniec relacji na dziś. Mam tylko nadzieję, że profil bloga nie zmieni się z "boski bloger, dziwki, koks i high life" na "życie z (pok)rakiem".

A tak przy okazji, ogromnie dziękuję Wam za wszelkie oznaki troski i liczne słowa wsparcia. Poczucie, że tak wiele osób martwi się moim losem łechce wielce moją próżność.